- Kategorie:
- 1-50.968
- 101-150.101
- 151-200.9
- 201-250.5
- 301-350.2
- 351-400.1
- 51-100.591
- deszcz.33
- leżący śnieg.11
- mgła.14
- mokro.28
- mżawka.10
- po zmroku.119
- pochmurno.245
- słonecznie.328
- śnieg.16
- trenażer.5
#145 | Objazd jeziora Powidzkiego
Dzisiejszy objazd jeziora Powidzkiego miałem zrobić z bobikiem, ale rano dał mi znać, że raczej nie pojedzie, a przynajmniej nie wyrobi się na proponowaną przeze mnie godzinę, bo musi załatwić pewną sprawę ze znajomym. Trudno, pojadę sam. Nie odwiedzę pałacu w Wylatkowie, bo już tam byłem, więc od razu skieruję się na Anastazewo - na moje dawne miejsce, gdzie byłem pod namiotem. Będzie tam teraz bardzo spokojnie, bo jest już po sezonie i będzie można powspominać. Właściwie w momencie, gdy byłem już wyrobiony i miałem wychodzić z domu, zadzwonił bobiko, że może już jechać w moją stronę, bo jego spotkanie się nie odbędzie. OK, a więc realizujemy pierwotny plan. Zaproponowałem inną trasę na Powidz - najpier w kierunku Słupcy i potem w Węgierkach odbijamy w lewo na Mielżyn. Jechało się ciężko, bo dość mocno wiało - według prognozy jakieś 5-6 m/s. Gorzej, że wiatr nie wiał prosto w paszczę, tylko trochę z boku, więc trzeba było walczyć, żeby utrzymać prosty tor jazdy. Od Węgierek było łatwiej, bo i teren bardziej osłonięty i można jechać na luzie, bo mniej samochodów. Dojechaliśmy do Brudzewa, potem kawałek trasą 260 do Mielżyna i zjechaliśmy w prawo na Ruchocinek. Jedziemy, jedziemy i nagle w oddali widać jakiegoś rowerzystę w zielonej koszulce, a na tle tej koszulki wydawało mi się, że widzę spięte włosy, a więc pewnie to rowerzystka :) Dogoniliśmy i faktycznie - kobietka. Akurat stanęła i fotografowała zwierzaki na polu. Zagadałem ją. Okazało się, że jest z Wrześni i jedzie do Ostrowa na działkę. Pojechaliśmy więc dalej już razem. Przejechaliśmy Ruchocinek i Ruchocin i wyjechaliśmy na główną trasę Witkowo-Powidz. Na najbliższym zakręcie w prawo zobaczyliśmy w oddali stojący pociąg, więc postanowiliśmy go sfotografować. Przejechaliśmy przez przejazd kolejowy, a właściwie ja przejechałem, bo jechałem pierwszy i nagle za sobą usłyszałem trzask. Odwracam się, a tam Karolina i bobiko leżą na drodze. Ups... Zawróciłem, oni się na szczęście pozbierali. Karolinie nic się nie stało, bo jakoś tak chyba upadła na pobocze, na piasek i trawę, za to bobiko wylądował na asfalcie i zbił sobie dłoń. Jakoś dziwnie też wygięło się koło względem widelca, ale okazało się, że słabo był zamknięty samozacisk i się tylko przesunęło w widełkach. A wszystko przez to, że szyny przecinają drogę pod bardzo ostrym kątem i gdy się jedzie wzdłuż drogi to można zaliczyć glebę, gdy przednie koło wsunie się między szyny. I tak też stało się Karolinie. A że bobiko lubi jeździć "na kole" poprzedzającego go rowerzysty i będąc tak blisko ma jeszcze wpięte buty w pedały, to nie zdążył wyhamować i wyłożył się za nią. Na szczęście towarzystwo dość szybko się otrzepało i podeszliśmy kawałek do pociągu, zrobiliśmy mu zdjęcie, a Karolina zaproponowała, żeby zrobić też zdjęcie sobie :)
Ruszyliśmy dalej. Zdobyliśmy Powidz i pojechaliśmy w stronę Przybrodzina. Tam też się zatrzymaliśmy, wymieniliśmy się kontaktami, ja z bobikiem skręciliśmy na Wylatkowo, a Karolina pojechała dalej, w stronę Ostrowa.
W Wylatkowie wjechaliśmy w las i trochę trzeba było powalczyć z piachem, ale dalej było już lepiej i znów mogłem przejechać się fajnym duktem leśnym z licznymi podjazdami i zjazdami.
Dotarliśmy do kesza przy pałacu, który zdobyłem rok temu, a potem do samego pałacu, który sfotografowaliśmy z daleka.
Przekąsiliśmy coś i ruszyliśmy z powrotem do Wylatkowa, po drodze zaliczając opuszczone domostwo w lesie.
Z Wylatkowa udaliśmy się w stronę Anastazewa. Cóż tam była za tragiczna nawierzchnia... Masakra. Dawno tam nie jechałem i przez ten czas nastąpiła totalna rozpierducha. Komfortowo to tam można jechać chyba tylko jakimś wojskowym humvee. Dziura na dziurze. Dojechaliśmy do miejscowości Anastazewo i bez problemu odnalazałem wjazd na piaszczysty dukt prowadzący na dzikie plaże. Jednak z tego duktu odchodzi tyle wjazdów do lasu, że trudno mi było przypomnieć sobie, którym powinniśmy wjechać. Wybraliśmy oczywiście ten nieodpowiedni i po natrafieniu na jego końcu na wjazd na prywatną posesję i próbie przebicia się zarośniętą ścieżką na odpowiedni szlak, wróciliśmy na główny dukt i już prawidłowym wjazdem wjechaliśmy tam gdzie trzeba. Dojechaliśmy do jeziora, stanęliśmy na chwilę, żeby zamoczyć ręce i ruszyliśmy wzdłuż w poszukiwaniu mojego byłego pola namiotowego.
Oj zarosło i pozmieniało się tam na tyle, że nie byłem pewien które to było miejsce. Po zaliczeniu wielu pokrzyw ścieżka w końcu stała się nieprzejezdna i zawróciliśmy. Skontaktowaliśmy się z kubolskym, który deklarował, że może jakoś o tej godzinie wyruszy z domu i może gdzieś się spotkamy. Stanęliśmy znów w tym samym miejscu, gdzie kilkanaście minut wcześniej i postanowilśmy trochę tu posiedzieć. Zdjęliśmy buty i skarpetki i pochodziliśmy sobie po wodzie.
Nie była za ciepła, ale zimna raczej też nie, mimo, że byliśmy w tym miejscu w cieniu. Gdy wyszliśmy z wody to przypłynął sobie do nas łabędź i bez pardonu dopłynął do mnie, gdy stałem sobie na brzegu i zaczął na mnie syczeć, jakby chciał powiedzieć, że to jego jezioro ;) Przykucnąłem i zacząłem sobie z nim "gadać" i się przekomarzać.
Straszył mnie syczeniem i kilka razy próbował mnie złapać dziobem za rękę, którą mu podawałem. W końcu zaczął się widowiskowo myć i czyścić przed nami. A my po skonsumowaniu kilku przekąsek postanowiliśmy ruszyć dalej, bo byliśmy dopiero w połowie długości jeziora. Wyjechaliśmy z powrotem na piaszczysty leśny dukt i dojechaliśmy do Lipnicy. Skończył się piach, zaczął się asfalt. Następnie było Kosewo, gdzie wjechaliśmy na chwilę nad jezioro, gdzie jakieś 3 ludziki przygotowywały jacht do wyciągnięcia z wody, a my udaliśmy się do sklepu po jakąś wodę. Po paru minutach ruszyliśmy dalej trochę szybszym tempem i dojechaliśmy do Giewartowa. Tam bobiko odwiedził bankomat i ruszyliśmy dalej.
Dojechaliśmy do południowego krańca jeziora w Kochowie, gdzie zjechaliśmy znów w piachy w kierunku Polanowa. Tam było już z wiatrem po pięknym asfalcie, więc można było przycisnąć. W Powidzu zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby założyć rękawki, bo zaczęło się robić chłodno. W drodze na Witkowo, gdzieś w okolicy oczyszczalni, jakiś pierdolony osioł w seicento postanowił wyprzedzić mnie na zakręcie w prawo, przejeżdżając jakieś 20 cm ode mnie. Strąbiłem gnoja, pokazałem mu, żeby się jebnął w łeb i na koniec pokazałem mu "faka", obserwując przy tym jego zachowanie za kierownicą, ale nie zauważyłem, żeby w ogóle ruszył głową i spojrzał w lusterko, więc podejrzewam, że był to jakiś stary pierdziel - niedzielny kierowca, zszokowany tym, że jedzie samochodem i nie widzący zbyt wiele wokół siebie.
Przelecieliśmy przez Witkowo i do Wrześni dotarliśmy dość sprawnie, mimo że wśród wielu samochodów wracających pewnie z weekendu nad jeziorami. Na miejscu byliśmy krótko po zachodzie słońca.
Temperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2980 (kcal)
Ruszyliśmy dalej. Zdobyliśmy Powidz i pojechaliśmy w stronę Przybrodzina. Tam też się zatrzymaliśmy, wymieniliśmy się kontaktami, ja z bobikiem skręciliśmy na Wylatkowo, a Karolina pojechała dalej, w stronę Ostrowa.
W Wylatkowie wjechaliśmy w las i trochę trzeba było powalczyć z piachem, ale dalej było już lepiej i znów mogłem przejechać się fajnym duktem leśnym z licznymi podjazdami i zjazdami.
Dotarliśmy do kesza przy pałacu, który zdobyłem rok temu, a potem do samego pałacu, który sfotografowaliśmy z daleka.
Przekąsiliśmy coś i ruszyliśmy z powrotem do Wylatkowa, po drodze zaliczając opuszczone domostwo w lesie.
Z Wylatkowa udaliśmy się w stronę Anastazewa. Cóż tam była za tragiczna nawierzchnia... Masakra. Dawno tam nie jechałem i przez ten czas nastąpiła totalna rozpierducha. Komfortowo to tam można jechać chyba tylko jakimś wojskowym humvee. Dziura na dziurze. Dojechaliśmy do miejscowości Anastazewo i bez problemu odnalazałem wjazd na piaszczysty dukt prowadzący na dzikie plaże. Jednak z tego duktu odchodzi tyle wjazdów do lasu, że trudno mi było przypomnieć sobie, którym powinniśmy wjechać. Wybraliśmy oczywiście ten nieodpowiedni i po natrafieniu na jego końcu na wjazd na prywatną posesję i próbie przebicia się zarośniętą ścieżką na odpowiedni szlak, wróciliśmy na główny dukt i już prawidłowym wjazdem wjechaliśmy tam gdzie trzeba. Dojechaliśmy do jeziora, stanęliśmy na chwilę, żeby zamoczyć ręce i ruszyliśmy wzdłuż w poszukiwaniu mojego byłego pola namiotowego.
Oj zarosło i pozmieniało się tam na tyle, że nie byłem pewien które to było miejsce. Po zaliczeniu wielu pokrzyw ścieżka w końcu stała się nieprzejezdna i zawróciliśmy. Skontaktowaliśmy się z kubolskym, który deklarował, że może jakoś o tej godzinie wyruszy z domu i może gdzieś się spotkamy. Stanęliśmy znów w tym samym miejscu, gdzie kilkanaście minut wcześniej i postanowilśmy trochę tu posiedzieć. Zdjęliśmy buty i skarpetki i pochodziliśmy sobie po wodzie.
Nie była za ciepła, ale zimna raczej też nie, mimo, że byliśmy w tym miejscu w cieniu. Gdy wyszliśmy z wody to przypłynął sobie do nas łabędź i bez pardonu dopłynął do mnie, gdy stałem sobie na brzegu i zaczął na mnie syczeć, jakby chciał powiedzieć, że to jego jezioro ;) Przykucnąłem i zacząłem sobie z nim "gadać" i się przekomarzać.
Straszył mnie syczeniem i kilka razy próbował mnie złapać dziobem za rękę, którą mu podawałem. W końcu zaczął się widowiskowo myć i czyścić przed nami. A my po skonsumowaniu kilku przekąsek postanowiliśmy ruszyć dalej, bo byliśmy dopiero w połowie długości jeziora. Wyjechaliśmy z powrotem na piaszczysty leśny dukt i dojechaliśmy do Lipnicy. Skończył się piach, zaczął się asfalt. Następnie było Kosewo, gdzie wjechaliśmy na chwilę nad jezioro, gdzie jakieś 3 ludziki przygotowywały jacht do wyciągnięcia z wody, a my udaliśmy się do sklepu po jakąś wodę. Po paru minutach ruszyliśmy dalej trochę szybszym tempem i dojechaliśmy do Giewartowa. Tam bobiko odwiedził bankomat i ruszyliśmy dalej.
Dojechaliśmy do południowego krańca jeziora w Kochowie, gdzie zjechaliśmy znów w piachy w kierunku Polanowa. Tam było już z wiatrem po pięknym asfalcie, więc można było przycisnąć. W Powidzu zatrzymaliśmy się na chwilę, żeby założyć rękawki, bo zaczęło się robić chłodno. W drodze na Witkowo, gdzieś w okolicy oczyszczalni, jakiś pierdolony osioł w seicento postanowił wyprzedzić mnie na zakręcie w prawo, przejeżdżając jakieś 20 cm ode mnie. Strąbiłem gnoja, pokazałem mu, żeby się jebnął w łeb i na koniec pokazałem mu "faka", obserwując przy tym jego zachowanie za kierownicą, ale nie zauważyłem, żeby w ogóle ruszył głową i spojrzał w lusterko, więc podejrzewam, że był to jakiś stary pierdziel - niedzielny kierowca, zszokowany tym, że jedzie samochodem i nie widzący zbyt wiele wokół siebie.
Przelecieliśmy przez Witkowo i do Wrześni dotarliśmy dość sprawnie, mimo że wśród wielu samochodów wracających pewnie z weekendu nad jeziorami. Na miejscu byliśmy krótko po zachodzie słońca.
Rower:Kross
Dane wycieczki:
111.86 km (16.00 km teren), czas: 07:45 h, avg:14.43 km/h,
prędkość maks: 39.10 km/hTemperatura:22.0 HR max: (%) HR avg: (%) Kalorie: 2980 (kcal)
K o m e n t a r z e
Ojjj te tory od wąskotorówki kładą większość kobiet i część mężczyzn na glebę.
sebekfireman - 12:42 czwartek, 12 września 2013 | linkuj
Ojjj te tory od wąskotorówki kładą większość kobiet i część mężczyzn na glebę.
sebekfireman - 12:41 czwartek, 12 września 2013 | linkuj
Komentuj